Ania Uryga – Pacuszka i Mateusz Ingarden
Podróż marzeń - Nowa Zelandia
artykuł czytany
1567
razy
Dwa miesiące w Nowej Zelandii minęły nam jak „z bicza strzelił”. Nie wiadomo kiedy przejechaliśmy obie wyspy dookoła, odwiedzając niesamowicie piękne miejsca. Czasem bardzo europejskie, czasem bardziej egzotyczne..W każdym razie zupełnie inne niż australijskie.
Nasza nowozelandzka przygoda zaczyna się ostatniego dnia stycznia kiedy to przylatujemy
do Auckland – największego miasta na Wyspie Północnej. Deszcz towarzyszy nam prawie bez przerwy przez dwa dni zwiedzania miasta. Mimo to dzielnie odwiedzamy lokalne muzea, kolorowy i bardzo żywy port, czy wspinamy się na powulkaniczny stożek Mount Eden. Akurat złożyło się, iż w ten weekend Auckland obchodzi rocznicę założenia miasta, toteż mamy okazję uczestniczyć w wielu atrakcjach z tym związanych – m.in. w radosnej, żywiołowej „Fiesta de Coloures”, która jednocześnie stanowi przedsmak wyprawy do Ameryki Południowej.
Trzeciego dnia pobytu w Aotearoa wypożyczamy samochód. To duże udogodnienie dla nas, a przede wszystkim naszych pleców, które w końcu mogą odetchnąć wolnością od plecaków. Ale nie na długo. Szykujemy się tutaj na kilka długich i krótkich trampingów. W końcu nie ma tu 40-stopniowych upałów, jak w Australii – można trochę połazić!
Na początek kierujemy się ku wschodniemu brzegowi wyspy. Odwiedzamy wiele uroczych zatoczek na półwyspie Coromandel i udajemy się na nasz pierwszy nowozelandzki szlak pieszy z Fletcher Bay do Stony Bay i z powrotem. Ładna pogoda i przepiękne nadmorskie widoki towarzyszą nam przez całe 20 km. Pierwszy rozruch zaliczony. Ale nie osiadamy na laurach i swym wehikułem gnamy dalej do Hot Water Beach. Niby zwykłe plaża, lecz kryje swój gorący sekret. I to dosłownie - pod plażą znajduje się nagrzana przez lawę skała, która grzeje wodę znajdującą się nad nią. Wystarczy wykopać dziurkę w piasku, a woda która się w niej znajduje ma temperaturę 64°C. I Spa gotowe.
Kolejna przechadzka ma miejsce w Broken Hills. Zwiedzając pozostałości po kopalniach złota z końca XIXw. mamy okazję włazić do starych tuneli, chodzić po opuszczonych kopalnianych gruntach i podziwiać leśno-górskie widoki. A do tego przez cały dzień nie spotykamy żywej duszy. Zagnało nas na pustkowie… Niedługo po tej wycieczce na naszej trasie znów pojawiają się kopalnie – najpierw działająca, odkrywkowa kopalnia złota i srebra w Waihi, a następnie zamknięte ręcznie wykopane korytarze, działającej na początku XX wieku kopalni w wąwozie Karangahake.
Dni mijają. Przed dotarciem do stolicy Nowej Zelandii – uroczego, spokojnego Wellington – mamy okazję pokonać 758 schodów wspinając się na latarnię morską ulokowaną na najbardziej wschodnim przylądku wysp Aoteroa (NZ) oraz złożyć wizytę największej w kraju kolonii głuptaków (ponad 17 tys. okazów) na Cape Kidnappers. Ponadto w Palmerston North zanurzamy się w narodowym fanatyzmie i idziemy do muzeum rugby – narodowego sportu Nowej Zelandii i ulubionego sportu Mateusza. I w ten sposób powoli docieramy do Wellington. Intensywny dzień spędzony na bieganiu od jednej lokalnej atrakcji do kolejnej (m.in. „Weta Cave” - warsztatu firmy produkującej i projektującej postaci filmowe i gadżety wykorzystywane w rodzimych a także hollywoodzkich produkcjach, np. we „Władcy Pierścieni”, Parlament, Museum of city and sea, Museum of Olympics oraz Te Papa) kończy się dla nas dopiero o 5.30 nad ranem, kiedy to promem międzywyspowym docieramy na Południową Wyspę NZ.
Południe kraju okazuje się być inne niż jego wyższa partia – jeszcze bardziej górzysta, z jeszcze bardziej krętymi drogami i chłodnymi nocami. Podróżujemy cały czas wschodnim wybrzeżem ku samemu południu, by następnie wracać trasą zachodnią z powrotem na Północną Wyspę. W Blenheim, małej mieścinie uznawanej za centrum winiarskiego zagłębia Marlborough, trafiamy na miejski festiwal „Wine and Food”, gdzie możemy popróbować trochę lokalnych wyrobów. Nie zagrzewamy tu jednak miejsca i trafiamy prosto do Christchurch. Tu dosyć szybko zwiedzamy miasto, by następnie udać się na AMI Stadion, gdzie mamy szansę obejrzeć mecz rugby ligi Super XIV pomiędzy lokalnymi Crusaders i Highlanders. Tocząca się na najwyższym światowym poziomie gra (Super XIV to jedna z najlepszych lig świata) kończy się wynikiem 32:17 dla gospodarzy, a dla nas jest niezłą zabawą i widowiskiem. Jeszcze nie zdążamy ochłonąć po wieczornych sportowych emocjach, a już udajemy się na półwysep Banks, który objeżdżamy kolejnego dnia przemierzając
malownicze zatoczki i zielono-złote pagórki.
fotoreportaż